23 sierpnia 2022 roku, godzina 13:55. Leżąc pod ciepłym kocem, zagłębiam się w lekturę książki, kiedy to atmosferę hygge zakłóca wibrująca komórka. Na wyświetlaczu pojawia się napis „Łukasz FO”. Spiritus movens Klubu Miłośników Wysp Owczych nie przechodzi od razu do rzeczy. Najpierw dyplomatycznie pyta o zdrowie i samopoczucie, ale ja czuję, że pod tą kurtuazją kryje się drugie dno. Nie pomyliłam się.
- Kinia, płyniemy na Stóra Dímun dzisiaj, bo jutro ma popsuć się pogoda. Płyniesz z nami? Wstrzymuję oddech. Tego się nie spodziewałam. Jednak kiedy wzywa Stóra Dímun, grzechem byłoby odmówić. Jadę! - Dobra, za godzinę w Gamlarætt! – ordynuje Łukasz, a ja momentalnie zrywam się do pionu.
Punktem startowym jest przystań Gamlarætt na wyspie Streymoy, gdzie spotykam się z Łukaszem i ekipą Klubu Miłośników Wysp Owczych. Ta grupa jest nietypowa – to turnus fotograficzny pod wodzą dyrektorki artystycznej polskiego wydania National Geographic – Iwony El Tanbouli-Jabłońskiej. Zakładamy sztormiaki, czapki, rękawiczki, zabezpieczamy plecaki i sprzęt foto. Przed nami godzinny rejs łodzią RIB, więc szykujemy się na fale i wiatr. Po wyjściu z portu ruszamy w stronę południowego krańca Hestur, następnie nasz sternik Sigmund kieruje się do cieśniny Høvdasund. Nigdy tu nie byłam. Z gracją przepływamy pomiędzy wyspą Sandoy, a „głową trolla”, czyli wysepką Trøllhøvdi, po czym prujemy na południe wzdłuż zachodnich brzegów Sandoy. Zachodnie wybrzeże jest imponujące, co rusz pojawiają się iglice abrazyjne, u podnóża których leniwie wylegują się foki. Mijamy również zatokę Søltuvík, w okolicy której w 1895 roku zatonął brytyjski parowiec SS "Principia".
Wreszcie nasz rib mija przylądek Sandhøvdi, który wyznacza południowo-zachodni kraniec Sandoy, po czym bierzemy kurs na Skúvoy. Już wkrótce z prawej widzimy osadę o tej właśnie nazwie, zaś z lewej majaczą domki sandoyskiego Skarvanes. W końcu, na trawersie pojawia się główny cel naszej wyprawy – otulona chmurami Stóra Dímun. Północne brzegi wyspy przypominają origami, a ostre krańce skał sprawiają wrażenie niegościnnych i niedostępnych. Sigmund płynie wzdłuż zachodniego brzegu, podczas gdy cała nasza załoga czuje się puchem marnym względem majestatycznej wyspy. Dopływamy do punktu docelowego, jednak niesprzyjający kierunek wiatru i prądy nie pozwalają na cumowanie. Na brzegu stoi już Jógvan Jón – stały mieszkaniec wyspy, ubrany w tradycyjny farerski sweter i przepasany liną. Farer widzi, że warunki są trudne, więc na migi porozumiewa się z Sigmundem. Sternik podejmuje decyzję o wysadzeniu nas na ląd w innym miejscu – bezpieczniejszym i lepiej osłoniętym, jednak nieco oddalonym od szlaku.
Na ląd schodzimy w Dímunargjógv. Jest bardzo ślisko, więc pierwsze kroki przypominają wyczyny akrobatyczne. Moje buty trekkingowe stają się łyżwami. Próbuję osadzić je w zamulonych, mokrych skałach, ale próby kończą się jedynie spektakularnym upadkiem. W rękach mam plecak i kijki trekkingowe, co znacznie utrudnia poruszanie się. Cały ten majdan przejmuje ode mnie Jákup – pomocnik Sigmunda, a ja na kolanach wspinam się na suchą część skał, gdzie wreszcie mogę stanąć na nogi. Sigmund tymczasem macha nam na pożegnanie, odpala silniki i płynie do sąsiedniej Hvalby na wyspie Suðuroy, gdzie mieszkają jego rodzice.
Tymczasem cała ekipa ściąga sztormiaki i rusza na szlak. Na naszych głowach lądują kaski, mające chronić nas przed kamieniami, co jakiś czas odłupującymi się od tutejszych skał. Przed nami pierwsza przeszkoda – rumowisko. Ogromne kamloty są niczym labirynt i pole minowe w jednym. Jestem tak skupiona na tym, by nie stracić równowagi, że strach i potrzeby fizjologiczne schodzą na drugi plan. Dość szybko porzucam kijki trekkingowe, które tylko utrudniają wędrówkę. Zarzekam się, że po nie wrócę, lecz jak się później okaże, już ich nie zobaczę. Pokonanie każdego kolejnego głazu jest małym sukcesem, który przybliża nas do celu. Jógvan Jón jest jednak niepocieszony tempem grupy. Nic dziwnego – przywykły do tutejszego terenu Farer pokonuje tę trasę w pół godziny. Z nami zajmie mu to o godzinę dłużej. Po chwili odbiera telefon od żony, Evy, która czeka na nas na farmie na górze. - Idziemy powoli, bardzo powoli – mówi. – Nie, jest sucho… ale wstrzymaj się jeszcze z robieniem kawy.
Stóra Dímun jest niczym trudna do zdobycia twierdza. Do osady prowadzi tu tylko jeden szlak, który na dodatek jest istnym torem przeszkód. W przeszłości stanowiło to dużą zaletę – do ochrony wyspy wystarczył zaledwie jeden strażnik. Po pokonaniu rumowiska, przychodzi pora na wspinaczkę skalną. Wchodzimy na górę po stopniach z metalowych prętów. Skupiam się na każdym kroku, uważnie stawiając stopy. Następnie wyrasta przed nami trawiaste zbocze. Nie ma tu barierek, łańcuchów ani nawet lin. Są jedynie zabłocone jamy na stopy, śliskie jak jasna cholera. Do wspinaczki wykorzystuję kępki soczystej trawy, gdzieniegdzie umazane ptasim guanem. To jedna z tych sytuacji, które wymuszają wyjście ze strefy komfortu, na dodatek więcej niż jeden raz. Każdy krok i pokonany metr stanowią małe zwycięstwo, jeszcze kawałek, jeszcze troszeczkę, już prawie jesteśmy na górze.
Kolejnym etapem są ścieżki wzdłuż skalnych ścian. W tym miejscu kaski przydadzą się najbardziej. Pokonanie tej trasy ułatwiają metalowe wanty, przymocowane do skał. Jest ślisko, wąsko, momentami niebezpiecznie. Chociaż to grupa fotograficzna, nikt nie myśli o robieniu zdjęć – do trekkingu potrzeba obydwu rąk. Jesteśmy skupieni. Do celu nie jest daleko, ale jak to zwykle bywa, ostatnie 20% drogi kosztuje nas 80% wysiłku. Do pokonania jest również kamienny, nieco dziurawy mostek, zaś na finiszu czekają na nas schody zrobione z drabinek i aluminium. Ostatnie metry wymagają podciągnięcia na linie i… voilà: jesteśmy na górze!
Stojąc na płaskowyżu, na którym znajduje się osada, czuję, że mam wypieki, a serce wali niemiłosiernie. Dotarcie tu wydawało się czymś nieosiągalnym z perspektywy riba, dlatego patrząc na zabudowania farmy, odczuwam coś z pogranicza fatamorgany i wygranej w totolotka. Na spotkanie wychodzi nam Eva – szczupła, dziarska Farerka, z ciepłym spojrzeniem i promiennym uśmiechem. - Hjartaliga vælkomin! – rzuca w stronę naszych zmęczonych twarzy. Witamy się z gospodynią całym arsenałem polskich imion, po czym zmierzamy w stronę domostwa Evy i Jógvana Jóna.
Dom otoczony jest ruinami murów pierwszych zabudowań gospodarskich na Stóra Dímun. Wnętrze, wypełnione zapachami z kuchni, jest bardzo współczesne i niezwykle przytulne. W środku panuje porządek, zaburzony nawałnicą naszych butów trekkingowych, kurtek i kasków, którymi zagracamy przedpokój.
Eva gości nas przy kuchennym stole, na którym stoją już termosy z kawą i herbatą, świeżo pieczone bułeczki, dwa rodzaje sera, masło, owcze wędliny oraz domowy dżem truskawkowo-rabarbarowy. Ciekawsko rozglądamy się po wnętrzu, pytamy gospodarzy, czy nie mają nic przeciwko fotografowaniu ich domowych zakamarków. Przyzwyczajeni do takich wizyt, nie wyrażają sprzeciwu. Celujemy więc obiektywy w palenisko, nad którym dyndają, wyglądające niczym białe baloniki, rybie skrzela. Naszą uwagę przykuwa również zawieszona na ścianie ceramika. To włocławski fajans – polski artefakt na Stóra Dímun. Przy palenisku siedzi starszy pan, to Ritleig í Dímun – krewny gospodarzy. Jak się dowiadujemy, jest on jedyną osobą o tym imieniu na całym archipelagu.
Eva úr Dímun jest kobietą stąd. Wychowała się na farmie, a jej rodzina żyje na wyspie od wielu pokoleń. Pochodzącego z Sandur na Sandoy Jógvana Jóna Eva poznała w kolegium nauczycielskim w stolicy. Po zakończeniu nauki postanowiła wrócić na rodzinną skałę, zaś Jógvan Jón podążył za swoją ukochaną. Doczekali się dwóch pociech i przez jakiś czas byli nawet nauczycielami własnych dzieci. Po ukończeniu szkoły podstawowej, najmłodsze pokolenie dímunczyków przeniosło się do Tórshavn, by tam kontynuować edukację na wyższych szczeblach. Eva i Jógvan Jón są farmerami. Ich głównym zajęciem są hodowla owiec i rolnictwo. Od kilku lat z powodzeniem rozwijają turystykę na wyspie, w tym heimablídni – farerską gościnność. Jak możemy się przekonać, stali się w tej sztuce mistrzami. Oprócz nich, na wyspie mieszka brat Evy z rodziną, a więc sami swoi.
Pałaszujemy przygotowane przez Evę przysmaki, nie mogąc oswoić się z magią tego niezwykłego miejsca. Chłoniemy atmosferę domu i regenerujemy siły. Pytamy gospodarzy o życie na farmie, izolację, codzienność. Po posiłku Jógvan Jón prowadzi nas do przydomowej rzeźni. Wchodzimy do przybudówki, w której wiszą ogromne wołowe cielska. Za nimi kryje się kilka sztuk fermentowanej baraniny skerpikjøt i garstka pałeczek suszonego grindwala. Następnie Farer prowadzi nas na zachodni kraniec wyspy, gdzie rozpościerają się pola kalarepy. Po drodze mijamy ruiny dawnego kościoła oraz niewielki heliport – tutejsze okno na świat. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie przy żółtej tabliczce z napisem "St. Dímun", po czym podążamy za Jógvanem Jónem.
Na zachodnich klifach dostrzegamy maskonury, które stają się wystarczająco dobrym powodem do wyostrzenia obiektywów. Na dodatek niebo zaczyna się przejaśniać, robiąc miejsce dla złotej godziny. Wreszcie docieramy na pole kalarepy. Jógvan Jón wyrywa kilka sztuk, po czym wyciera bulwy w kępki trawy, obiera je i kroi na plasterki. Soczyste białe krążki o łagodnym smaku trafiają do naszych ust. Jesteśmy zachwyceni tym, co wydała tutejsza, na pozór jałowa, ziemia. - Jutro z rana wysyłamy tonę naszej kalarepy do Tórshavn – mówi z dumą Jógvan Jón. Chwilę później wskazuje na drugie poletko, na którym rośnie inna odmiana kalarepy, zwana po farersku mai. To właśnie z niej powstaje tutejszy bimber o tej samej nazwie.
Robi się późno, więc najwyższa pora pożegnać się z sielską farmą i udać w kierunku skalistej przystani. Eva deklaruje, że będzie towarzyszyć nam w wędrówce na dół, co podnosi ducha w drużynie. Zejście nie jest łatwe, jednak znajomość trasy sprawia, że wiemy, jak rozłożyć siły i na co zwrócić szczególną uwagę. Przechodzimy w tryb pełnej koncentracji, by ponownie zmierzyć się z linami, schodkami, ścieżkami wzdłuż skał. Trawiaste zbocze pokonujemy ślizgiem. Potem jeszcze metalowe klamry, kamienie i jesteśmy na dole.
Tymczasem na horyzoncie pojawia się Sigmund za sterami swojego niezawodnego riba. Dobra wiadomość jest taka, że wiatr zmienił kierunek, dzięki czemu będzie w stanie zgarnąć nas z miejsca, w którym początkowo nie dał rady nas wysadzić. To duża ulga – odpada dodatkowa przeszkoda w postaci rumowiska. Pojawia się natomiast nowa – jak wejść na łódź ze skał, które co chwilę obmywa oceaniczna fala? Z pomocą spieszy Jógvan Jón. Do pontonu prowadzi nas grupami. Pierwsza czwórka podąża za nim, lecz fal nie udaje się uniknąć. Woda zalewa kostki i wnika do butów, jednak nie ma to teraz większego znaczenia. Sigmund dostaje od nas cumę, a Jógvan Jón przyciąga riba najbliżej, jak się da. Wskakujemy na pokład pojedynczo, za każdym razem czekając, aż fala będzie wystarczająco niska. Za nami wskakuje kolejna grupa. Udało się!
Sigmund włącza muzykę i z głośników płynie rockowa wersja farerskiego hymnu. Jógvan Jón i Eva machają do nas z brzegu, a złota godzina lśni w całej okazałości. Jest pięknie. Emocje wzbierają w nas wszystkich i w każdym z osobna. Przez kilka godzin przeżyliśmy na Stóra Dímun więcej, niż niejeden człowiek przez całe swoje życie.
Fot. Kinga Eysturland
W y d a w c a :
KONTAKT Z NAMI
PCIT TRAMP
Iwaszkiewicza 67/8
70-786 Szczecin
Tel. +48 91 432 08 37
www.wyspy-owcze.pl
www.zewpolnocy.pl
Numer konta:
35 1140 2017 0000 4502 1307 1981